Romans to słowo kojarzące się dziś z płaczliwymi babciami i poręcznym harlequinem. Na ogół nie przystoi przyznawać się do jego znajomości, a sam wyraz zdaje się nabierać coraz bardziej pejoratywnego znaczenia. Tymczasem, gdzieś poza głównym nurtem mainstreamu literackiego, gatunek ten ma wciąż ma się nieźle, a jeśli wziąć pod uwagę kino – wręcz doskonale.
Zacznijmy od definicji. Romans pierwotnie oznaczał po prostu „powieść”. Już w XVII wieku pojawił się bardzo dobrze rozwinięty romans heroiczno-awanturniczo-miłosny, który to dał podwaliny pod współczesne jego rozumienie. Popularne utworki cieszyły się zainteresowaniem głównie wśród niższych warstw społecznych, jednak to właśnie one znacząco wpłynęły na kształtowanie się powieści w dzisiejszym rozumieniu, a więc także jej dużo ambitniejszych podgatunków, takich jak powieść społeczno-obyczajowa, czy psychologiczna.
Fabuła zazwyczaj prosta. Zależy od odbiorcy. Romantyczna sceneria Karaibów, śnieżne zakątki Alaski albo anonimowe, wielkie miasto. Bohaterowie? Ona szczupła blondynka, delikatna i kobieca, on – groźny typ spod ciemnej gwiazdy, oschły i nieogolony, zazwyczaj niemiły i odstręczający. Jak to jednak bywa, podczas częstego spotykania nawet nieinteresujących ludzi, zaczynamy interesować się nimi mimo woli. Autorki nazywają to chemią bądź przeznaczeniem, jednak zasada jest podobna. Mowa tu oczywiście o podstawowym schemacie, który tysiące autorów i scenarzystów przez lata zdążyły urozmaicić na setki tysięcy sposobów.
Właśnie, film. Równie łatwo włożyć go do szuflady z napisem „romans”. Być może nawet łatwiej, gdyż z książki trzeba wyczytać choć parę linijek (zakładając oczywiście, iż nie dostrzegamy okładki), a tu wystarczy zazwyczaj rzut okiem na jedną scenę, kilka taktów soundtracku i wszystko jasne. Na całym świecie – za wielką wodą i na antypodach, a ostatnio nawet w Indiach, ludzie dobrze znają takie produkcje. Rodzimy nasz przemysł filmowy również nie zostaje tak bardzo w tyle. Trzeba bowiem z czegoś utrzymywać ambitne polskie kino. Zostawmy jednak te łzawe kroniki miłosne, hollywoodzkie hity i ich konotacje finansowe. Dlaczego w ogóle warto interesować się historiami miłosnymi?
Ano dlatego, iż rzeczywiście istnieje coś takiego, jak prawdziwa miłość i rzeczywiście ludzie od zawsze chcą być pewni jej istnienia. A jeśli chcą, to również i autorzy z wyższych półek nie mogą się oprzeć jej urokowi. Nikt nie odmówi przecież talentu Jane Austin, ani nie przeceni walorów „Casablanki”. Nikt nie odważy się głośno skrytykować Shakespeare’a, ani nie wzruszy ramionami na wzmiankę o Marilyn Monroe.
Poza zaś tym, co stanowi o wadze szeroko rozumianego romansu, w książkach i filmach o zupełnie innej tematyce niemal zawsze odnajdziemy wątek miłosny. Jest na ogół motorem wydarzeń, ubarwia historię i nierzadko stanowi przynoszący ulgę przerywnik pomiędzy scenami krwawej jatki.
Nie da się już od niego uciec, zbagatelizować, umniejszyć. Dziś już tylko naprawdę nieliczni potrafią się od niego odciąć. Czy to dobrze – rzecz gustu, a o nim, jak wiadomo, się nie rozmawia.